Prometeusze dnia dzisiejszego
"FIZYCY" Dürrenmatta to sztuka na wskroś współczesna i jednocześnie odwieczna, gdyż problem jej sięga bodaj do chwili gdy Prometeusz ukradł bogom tajemnicę ognia. Wędruje poprzez stulecia, jest problemem Ucznia Czarnoksiężnika, Fausta i tylu innych. Jest to zagadnienie wiedzy, która zdobyta przez człowieka, obraca się przeciwko niemu i całej ludzkości.
I oto jesteśmy świadkami, Jak to odwieczne zagadnienie, tak bezmiernej wagi, bo decydujące o istnieniu, czy zagładzie tego świata, dostało się pod pióro wspaniałego autora dramatycznego, szermującego, jak olśniewającymi rakietami, paradoksami. W paradoksie ujawnia się rzeczywistość... Kto się przeciwstawia paradoksom, ten przeciwstawia się rzeczywistości" mówi sam Dürrenmatt. Więc w myśl zasady paradoksu, wielcy uczeni fizycy konsekwentnie udają wariatów, zaś kierowniczką sanatorium psychiatrycznego, światowej sławy lekarką jest chora umysłowo. Zaciera się granica pomiędzy normalnością a obłędem, chociaż sztuka nie ma nic wspólnego z surrealizmem : przeciwnie jest na wskroś realistyczna. Zgodnie z własnymi słowami Dürrenmatta, który będąc jesienią w Warszawie, przedyskutował z reżyserem i aktorami tego spektaklu najważniejsze problemy i utwierdził ich w linii ich gry, "Fizyków" należy widzieć jako "teatr w teatrze", bo wszyscy tu przecież udają nie tych, jakimi są w rzeczywistości, a czynią to dla celów przez cały czas akcji tylko im wiadomych. Sprawą największej wagi jest to, że spoza tej całej gry ścierających się spomiędzy sobą w oczach widza paradoksów wyziera groźne, straszliwe dla świata i ludzkości niebezpieczeństwo zagłady. Bo ci trzej udający z obłęd, uczeni są fizykami, specjalistami atomistyki jądrowej i ich wiedza posiada podwójne oblicze, którego jedną stroną jest klęska całego globu ziemskiego. Główny bohater, wielki uczony, fizyk Mobius, rozumie to doskonale i dlatego w imię dobra ludzkości woli udawać, że nawiedza go król Salomon i zostać na zawsze w zakładzie dla umysłowo chorych, niż ujawniać swą niszczącą wiedzę światu. Więcej, woli zdecydować się na zamordowanie kobiety, którą kocha, byle tajemnica jego nie wyszła na jaw i wiedza jego nie spowodowała zagłady, ów Salomon zresztą, który ukazuje się rzekomo Mobiusowi nawiedza lekarkę, jest, jak powiedział sam Dürrenmatt "w pewnym sensie główną postacią sztuki", jako symbol mądrości siejącej nieodwracalną katastrofę.
Okrutnie pesymistycznym akcentem końcowym jest ten, że ofiara Mobiusa pozostanie daremna: tajemnica jego naukowego odkrycia jest już bowiem w ręku obłąkanej lekarki, która zrobi z niej niewątpliwie użytek. Tym minorowym akordem kończy się znakomita sztuka, której dialog przy całej powadze problemu, ba,przy trzech trupach padających kolejno na scenie, iskrzy się od inteligentnego, dużej klasy humoru i trzyma widza w pełnym podniecenia napięciu.
Przyznać należy, że reżyser i aktorzy wielce przyczynili się do tego, iż przedstawienie nazwać można z czystym sumieniem doskonałym. Reżyser Ludwik Ren oddał poszczególne role w najwłaściwsze ręce, dobrał aktorów niezwykle trafnie, akcję zaś obfitującą w sprawy bynajmniej niełatwe pokazał w sposób zadziwiająco lekki. Z wykonawców na plan pierwszy wysuwają się przede wszystkim Wanda Łuczycka i Jan Świderski. Wanda
Łuczycka w roli psychiatry dr Matyldy von Zahnd pokazała nam drugie po bohaterce "Wizyty starszej pani",doskonałe wcielenie dürrenmattowskiej roli. Sam jej wygląd zewnętrzny był już wyśmienity: garbata, skrzywiona, o rzadkich siwych włosach, o ruchach władczych, głosie przyzwyczajonym do rozkazów, sposób prowadzenia dialogu ma wprost urzekający. Jednocześnie potrafiła sprawić, że nawet widz, który nie znał tekstu przed spektaklem, w tonie jej głosu wyczuwa coś szaleńczego. Rola od początku do końca rozegrana sugestywnie. Jan Świderski w roli fizyka Mobiusa był jednocześnie wielkim uczonym, łagodnym, z lekka roztargnionym człowiekiem, wcielającym się w postać obłąkanego, umiał zdobyć sympatię widzów, umiał ich zadziwić i zaszokować morderstwem, a trzy zwłaszcza jego sceny pozostaną niezapomniane: scena z odwiedzającą go rodziną, wobec której udaje wariata, z pielęgniarką Moniką i z dwoma koleeami fizykami.Ci dwaj fizycy, jeden udający w sanatorium Newtona, drugi niby to wcielający się w Einsteina, również znaleźli świetnych interpretatorów: Beutlerem, zwanym Newtonem był Edmund Fetting, który grę swą oparł na łagodnym, życzliwym dla otoczenia tonie, bardzo trafnym Ernest dni zwanym Einsteinem (cóż za świetna charakteryzacja!) Bolesław Płotnicki, który narysował postać staruszka, pragnącego odpoczywać i grać na skrzypcach.
Cały zespół zresztą spisał się znakomicie. Helena Bystrzanowska, Wiesław Gawlik, Wojciech Pokora, Lechosław Hertz w pysznej pod względem wizualnym scenie odwiedzin rodziny. Stanisław Jaworski jako klasyczny inspektor policji wykazał wiele poczucia humoru (w scenie z Newtonem) Skulski, Gałecki, Trojan, Skowroński dostroili się do ogólnego nastroju w mniejszych rolach. Prolog wygłosił Stanisław Wyszyński z dużą prostotą. Scenografia współgrała z atmosferą sztuki.
Spektakl "Fizyków" jest jednym z najlepszych przedstawień, jakie zdarzyło nam się widzieć ostatnio. Będzie niewątpliwie zdarzeniem sezonu.